To miejsce, gdzie czas zwalnia, gdzie stare jabłonie dają cień w upalne dni, gdzie pachnie gliną i schnącym drewnem. Gdzie szanuje się tradycję, naturę i człowieka. O tym, jak pasja stała się sposobem na życie, opowiadają Marta Florkowska i Paweł Szymański z Garncarni w Kamionku Wielkim, nieopodal Węgorzewa.
W ciepłe, czerwcowe popołudnie wysokie ponad drewniany płot różowe, czerwone i żółte strzeliste malwy, z pokaźnymi kielichami kwiatów, osadzonymi na grubych łodygach, dumie wystawiają się do słońca. Do furtki podbiega łagodnie nastawiony, duży, ciemnobrązowy pies. Tuż za nim, na boso, podążają gospodarze. Witają gości serdecznym uśmiechem i przyjaznym gestem zapraszają do swojego siedliska.
Drewniana weranda skrywa się pod rozłożystymi gałęziami leciwej już jabłoni, która w upalne dni daje przyjemny cień i chwilę wytchnienia. Na stole stoi gliniany wazon z rumiankami. Z glinianych kubków unosi się aromat świeżo parzonej kawy, który łagodnie łączy się z zapachem ciepłego jeszcze ciasta drożdżowego z rabarbarem. Czarny kot Fiodor dyskretnie skrada się do gości, cicho pomiałkuje i delikatnie ociera się o nogi, licząc zapewne na słodkie okruszki, które spadną ze stołu. Pies Ałdan, po przywitaniu przybyszy, wyleguje się w pobliżu gospodarzy.
I jeszcze rozśpiewane ptaki, które przysiadają na gałęziach drzew owocowych, muszą dać o sobie znać. Nieopodal domu znajduje się pracownia garncarska. Jesteśmy w Kamionku Wielkim, kilka kilometrów od Węgorzewa - w Garncarni Marty Florkowskiej i Pawła Szymańskiego.
Początki garncarskiej pasji Pawła i Marty sięgają Muzeum Kultury Ludowej w Węgorzewie. To tam kilkanaście lat temu Paweł szukał pracy jako cieśla. A że akurat cieśli wówczas w muzeum nie potrzebowali, został garncarzem. W muzeum poznał też Martę, która odbywała tam wolontariat. Po kilku latach Paweł odszedł z muzeum i założył własną działalność. Marta z wykształcenia jest wschodoznawcą. Dlatego też ich pies to Ałdan (od nazwy rzeki we wschodniej Syberii), a kot to Fiodor (na cześć Fiodora Dostojewskiego).
Kiedy słucha się ludzi, którzy opowiadają o swojej pasji, ludzi, którzy żyją pasją, czasami nie trzeba nawet zadawać pytań.
Paweł Szymański: Kiedy pierwszego dnia posadzono mnie przy kole garncarskim w muzeum, wytoczyłem butlę. Co prawda złożoną z trzech części, koślawą i krzywą, ale coś, co okazało się, że jest bardzo trudno zrobić. Zdolności manualne mam genetycznie zapisane, po dziadku, który był cieślą i wiejskim majstrem od wszystkiego. Z muzeum wysłali mnie na sympozjum garncarskie koło Rygi. Tam spotkałem garncarza z Litwy, i razem z nim prawie dwa tygodnie jeździłem po Litwie i Łotwie, odwiedzając pracownie garncarskie, które wytwarzały czarną ceramikę. Jest to ceramika barwiona przez zmiany atmosfery w piecu, wprowadza się tam tlenek węgla, który powoduje zaczernienie ceramiki. Jeżeli ta ceramika jest jeszcze przed wysuszeniem polerowana, wtedy ma głęboką, lśniącą czerń. Można powiedzieć, że to jest narodowa ceramika litewska. Trudno ją wytworzyć, z tego względu, że trzeba mieć wybudowany swój piec, poznać techniki palenia ceramiki. Jest przy tym dużo czarów-marów. Po trzech latach udało mi się wytworzyć czarną ceramikę. Było wiele prób i błędów, bo znałem tylko pryncypia garncarskie, czyli ogólne wskazówki, które można przystosować do lokalnych warunków.
Marta Florkowska: Ja uczyłam się od Pawła. Początkowo działaliśmy razem w muzeum, potem robiliśmy pojedyncze, wspólne działania. Kiedy kończyłam studia w Poznaniu, Paweł wysłał mi koło japońskie, któe przyjechało do mnie na europalecie. W częściach. Około 100 kilogramów. Koledzy wciągnęli mi je na trzecie piętro. I przez dwa lata w pokoju dwuosobowym koło służyło też jako stolik, napisałam na nim pracę magisterską, przyjmowałam gości i prowadziłam warsztaty. Tajniki ceramiki poznawałam też podczas półrocznego pobytu w Kownie na Litwie.
W 2001 roku w Kamionku Wielkim powstała pracownia garncarska, która (jak mówi sam Paweł) miała pomóc w ciężkich warunkach życia. Po kilku latach Paweł i Marta założyli firmę pod nazwą Garncarnia, która nabrała nowego sznytu - bardziej pod kątem naukowym, badawczym, niż ewidentnie produkcyjnym. Wtedy też pracowania złapała wiatr w żagle i zajęła się organizacją warsztatów i pracami naukowo-badawczymi. Obecnie Garncarnia współpracuje także z ośrodkami akademickimi (np. z Akademią Sztuk Pięknych we Wrocławiu).
Paweł:Stworzyliśmy miejsce, gdzie rzemiosło łączy się z nauką. Rzemiosło garncarskie pokazujemy w kontekście archeologii, historii sztuki, etnografii. W związku z tym pociągnęliśmy takie tematy jak: czarna ceramika, naczynia do gotowania (które mało kto wcześniej robił w Polsce), budowa pieców garncarskich, pieców do pieczeni chleba, produkcja gliny we własnym zakresie. Zaczęliśmy odnawiać wątki garncarstwa, które funkcjonowały przed 150-200 laty, a które zostały porzucone w wyniku naturalnego rozwoju rzemiosła. Wróciliśmy do korzeni rzemiosła, ale w kontekstach bardziej naukowo-badawczych. Jest w tym duża zasługa Marty. Bo teraz trzeba już siedzieć przy komputerze i zajmować się całą promocyjną otoczką. To synergia tradycji ze współczesnością, ze światem wirtualnym. Dopiero połączenie jednego z drugim, dało taki efekt, że możemy tutaj mieszkać, zarabiać, żyć z tego i robić to, co nas cieszy. Pokazujemy ludziom realia rynku. Z jednej strony jest ta romantyka, z drugiej strony, żeby być z tym rzeczywiście, trzeba umieć zarabiać na tym. Bo bycie garncarzem to sposób na życie.
Marta: Obecnie zajmujemy się głównie prowadzeniem warsztatów indywidualnych. I mamy takich warsztatów kilka w roku, bo bardzo ważny jest dla nas kontakt z ludźmi. Mieszkamy razem, spotykamy się przy wspólnym stole. Uczestniczy warsztatów, poza wyznaczonymi godzinami nauki z instruktorem, mogą dowolnie korzystać z pracowni. Czasami prowadzimy zajęcia dla grup dzieci i młodzieży. Przyjeżdżają do nas również osoby, które otrzymały nasze warsztaty w ramach prezentu. Osoby, które poszukują czegoś nowego albo jest to dla nich kolejny etap rozwoju. Osoby bez umiejętności toczenia, które lepią tylko ręcznie. Osoby, które prowadzą swoje pracownie i chcą nauczyć się czegoś nowego. Prowadzimy także pokazy i warsztaty w różnych miejscach Polski. Wszystko w zależności od potrzeb.
Paweł: Ucząc człowieka uczciwie i sensownie, trzeba się nim zająć. Trzeba patrzeć na ręce, cały czas uważać, bo to jest duży wysiłek, trzeba się skupić. Żeby mieć efekt, żeby człowiek wyjechał faktycznie usatysfakcjonowany ilością zdobytej wiedzy, przepracowaniem wątków technicznych, trzeba z nim po prostu być. To też jest specyfika naszych warsztatów. Okazało się, że bardzo żywy jest kontekst rzemieślniczy. Rozpoczynamy warsztaty wytwarzania narzędzi garncarskich. Narzędzia, które można kupić na ogólnodostępnym rynku, są niskiej jakości i często dysfunkcyjne. A młodzi ludzie w dzisiejszych czasach utracili umiejętność robienia czegoś takiego. Przywracamy to, że można kupić tarnik, ściernik, imadło i można własnoręcznie zrobić proste narzędzia. I znowu mamy wiatr w żagle, bo jest zainteresowanie. Wiele ciekawych technik żeśmy odkopali na powrót. Przemycamy nowinki artystyczno-techniczne na rynek, i to jest nasz produkt. Obecnie jest ogromne zapotrzebowanie na dobrej klasy naukę na kole, czyli techniki formowania, łącznie z dawnymi technikami garncarskimi, z budową pieców.
Czy glina ma w sobie coś magicznego? Paweł jest daleki od „magicznej nadbudowy”, ale przyznaje, że ma niesamowite właściwości.
Paweł: Na przykład zjawisko tiksotropii, które polega na tym, że kiedy urobi się glinę i zostawi ją w bryle, to jest twarda, i żeby można ją było toczyć na kole, wystarczy kilkakrotnie rzucić tą gliną o płytę do wyrabiana i ona momentalnie mięknie. Jak toczy się glinę zdecydowanie, z pasją, znacznie łatwiej formuje się w rękach. Gliny naturalne są zindywidualizowane, bo z każdego miejsca glina jest inna. Trzeba włożyć dużo pracy, żeby glinę przystosować do toczenia. W sklepach są masy ceramiczne, ale one niespecjalnie wciągają. Przy pracy na takich materiałach nie ma weny twórczej. Garncarze, jak pracują na glinach, na ogół zamykają się na jednej glinie. Z tego względu, że nauka toczenia na kole trwa przez całe życie. Toczy się coraz szybciej, coraz cieniej, kształty są bardziej zaawansowane. To rozwija człowieka przez całe życie. Nie ma granicy, za którą jest nuda. Jak się raz wdepnie w tę glinę, to „brud” na nodze zostaje na całe życie. I ciągnie do gliny.
Marta: Kiedy prowadzę warsztaty na kole japońskim i siada naprzeciwko mnie ktoś, kto jest poddenerwowany, czuć, że ma zesztywniałe ręce. Wtedy robimy ćwiczenia rozluźniające. Żeby toczyć na kole, trzeba być uspokojonym, i toczenie na kole uspokaja i odstresowuje.
Paweł z uśmiechem przyznaje, że „produkują” teraz więcej garncarzy niż naczyń. To także jest efektem ich prac badawczych. Gospodarze Garncarni zauważają, że w dzisiejszych czasach bardziej ceniony jest proces wytwarzania naczynia niż samo naczynie.
Paweł: Ludzie chcą tego samego: indywidualizowania, uczestniczenia w życiowej pasji. Jeśli chodzi o zagadnienia technologiczne, ceramika jest nieogarnięta. Jak Rosja. Tam zawsze można coś nowego znaleźć. Przełamaliśmy stereotyp garncarza jako dziadka z cepelii. Pokazaliśmy, że w tradycyjnych układach można znaleźć pewne novum. Wyraz w garncarstwie jest różny. Nie ma jedynego prawdziwego. Tego nie da rady zawłaszczyć sobie. Jeśli wchodzi się w to rzemiosło, ma się w tle kilka tysięcy lat historii, i z całym tym bagażem trzeba się zmierzyć i umieć odnaleźć siebie.
Serwis mazury24.eu nie ponosi odpowiedzialności za treść komentarzy i opinii. Prosimy o zamieszczanie komentarzy dotyczących danej tematyki dyskusji. Wpisy niezwiązane z tematem, wulgarne, obraźliwe, naruszające prawo będą usuwane.
Artykuł nie ma jeszcze komentarzy, bądź pierwszy!